Jak co roku w Tucholi

 

Jak co roku w Tucholi, parafrazując przebój Zbigniewa Wodeckiego. Który to rok z rzędu? Najpewniej szósty.

Początek lipca, upalnie jak zawsze i pięknie jak zawsze. Kiedy wjeżdżamy do tego miasteczka już czuję jakieś miłe podniecenie i radość. To wszak nie moje rodzinne strony, ale… Może dlatego, że Ryś wiąże z tym miastem tyle wspomnień i wrażeń i mnie tymi emocjami zaraził, a może to Tuchola tak urzeka i przyciąga niczym magnes ? Nie wiem, ale czuję się tu naprawdę wspaniale!

W tym roku przyjechaliśmy z Jolą, która odwiedzała kuzynki.

Rysiu pierwszy dzień spędził z dawnymi koleżankami i kolegami na zjeździe absolwentów, a ja chłonęłam uroki miasteczka i odpoczywałam w cieniu wiekowych lip i przy pięknej fontannie z łabędziami. Spacerowałam wąskimi starymi uliczkami oraz po odrestaurowanym rynku, gdzie mnóstwo uroczych kamieniczek i gdzie mieści się kawiarnia Łuczniczka, w której można wypić najlepszą czekoladę i kupić najwspanialsze czekoladowe wyroby.

Drugiego dnia już wspólnie chłonęliśmy tucholskie klimaty.

 

 

To zdjęcie uważam za najlepsze, jakie udało mi się zrobić podczas naszej trzydniowej podróży. Uroczy prawda?

 

 

Polski street art rośnie w siłę, skoro nawet w małej Tucholi zmaterializował się na ścianie kamienicy. Ten mural został wykorzystany dla reklamy. Nie jest żadnym arcydziełem i nie ma żadnego głębszego przekazu poza reklamą, ale jest i pusta dotąd ściana budynku na pewno nieco zyskała na wyglądzie. Wszak mural, muralowi nie równy. Ten nie zachwyca, jak inne potrafią, ale może być.

 

 

To drzewo rosnące w tucholskim przydomowym ogrodzie bardzo mnie zaintrygowało. Nie widziałam bowiem dotąd nigdzie takiej rośliny. W jej rozpoznaniu pomógł mi internet. Jest to wiecznie zielona roślina – magnolia wielokwiatowa (grandiflora). To cenny gatunek ogrodowy, który zachwyca skórzastymi liśćmi o jajowatym kształcie oraz kwiatami w kształcie czarek.

 

     

    Drugi dzień naszej tucholskiej eskapady to wyjazd do Mąkowarska i Lucimia.

    W Mąkowarsku odwiedziliśmy na cmentarzu grób mamy Felicji i wiele innych rodzinnych grobów.

     

     

    W Lucimiu spędziliśmy cały dzień. To nasz obowiązkowy punkt programu, podczas wycieczki do Tucholi. Rodzinnie i serdecznie jak zawsze. Wizyta przedłużyła się do późnych godzin wieczornych. Niespodziankę sprawił nam przyjazd Ignaca i Oleni, których Grażynka „zwerbowała” i przywiozła z Gościeradza. Wspaniały pomysł. Nie widzieliśmy się z nimi ładnych kilka lat. Kuzyni mogli wspólnie wznieść toast za miłe spotkanie i wspólnie kibicować.

    Olenka rzuciła pomysł zjazdu rodzinnego, który wszyscy obecni przyjęli z wielką radością. Od razu ustaliliśmy wstępny termin na 26 kwietnia 2019 roku. Załatwienie spraw formalnych wzięła na siebie Olenia.  Mnie zleciła powiadomienie i zachęcenie do udziału wszystkich od strony Taty Józefa.

    Po kilku dniach otrzymałam potwierdzenie terminu. Zjazd rodzinny odbędzie się tak jak planowaliśmy, 26 kwietnia w piątek 2019 roku w miejscowości Dobrcz.  Restauracja zarezerwowana, orkiestra też. 🙂

     

     

    Wujek zaproszony przez Romka do układania puzzli, nie potrafił odmówić i tylko jednym okiem zerkał na mecz.

     

     

    Trzeciego dnia przed wyjazdem do domu spotkanie z Basią, Marylą, Leonem i Jolą. Basia i Maryla, jako rodowite tucholanki miały z Rysiem wiele wspólnych tematów i jak się okazało, wielu wspólnych znajomych.

    Wizyta miała ograniczyć się do przysłowiowego kwadransa, a przedłużyła się kilkukrotnie. A wszystko za sprawą wspomnień z odległych szkolnych czasów. Nostalgia jest nam wszystkim bliska. Dziękujemy za miłe spotkanie i do zobaczenia w Trójmieście. 🙂

     

     

    Przed wyjazdem z Tucholi obowiązkowe zaopatrzenie w czekoladowe pyszności. My już po zakupach – Jola w trakcie.

     

     

     

    Flaming

     

    Obraz w ramie z realistyczną ilustracją flaminga

    Flaming karmazynowy, czerwoniak (Phoenicopterus ruber) obraz Johna Jamesa Audubona – amerykańskiego ornitologa, przyrodnika i malarza, którego dziełem życia było skatalogowanie, opisanie i namalowanie ptaków Ameryki Północnej.

    Spośród setek ilustracji flamingów, jakie przejrzałam – ten zdecydowanie skradł moje serce. Z pomocą niezawodnego Pana szklarza z całej palety barw passe-partout i różnorodnych ram, wybraliśmy, moim zdaniem, wersję optymalną.

    Zdjęcia niestety nie dokładnie oddają kolorystykę (zwłaszcza te robione w WC, gdzie obraz znalazł swoje miejsce).

     

     

    3 latka Tobisia

     

    Trzecie urodziny Tobisia świętowaliśmy kameralnie. Zabrakło tylko Natki z Rodziną. Przeszkodą okazał się wyjazd do Węgorzewa na Mazury, gdzie udali się całą czwóreczką na upragniony wypoczynek.

    Udało się natomiast Tacie Chrzestnemu pogodzić termin urlopu, jaki z rodziną spędzał na Wybrzeżu, z urodzinami Tobiego.

    Urodziny planowane były w plenerze w Tuchomku. Niestety pogoda pokrzyżowała plany i uroczystość odbyła się w domu, gdzie wszystko wypadło na medal.

    To były bardzo miłe chwile spędzone z Jubilatem i Jego gośćmi. Tobiś był nieco skonfudowany ilością otrzymanych prezentów i obecnością niecodziennych gości i zdecydowanie mniej niż zwykle się uśmiechał. Zachował umiarkowaną powagę, jak przystoi poważnemu trzylatkowi. Nie znalazł nici porozumienia z dziewczynkami, które od pierwszej chwili wspaniale się rozumiały. Bawiły się wyśmienicie. Kreatorem zabawy, jak zwykle okazała się Olenka. Dziewczynki zorganizowały ad hok gabinet fryzjersko-kosmetyczny, którego pierwszymi klientkami były lalki i manekiny, a następnie do gabinetu zostali zaproszeni wszyscy uczestnicy urodzin. Na makijaż w wykonaniu młodych adeptek sztuki kosmetycznej zdecydował się Dziadzio Rysiu i Mamusia Aga.

    Tobińciu nasz kochany trzylatku, nasza mała pociecho – jeszcze raz wszystkiego najlepszego 🙂

     

     

    c.d. Mundialowych zmagań

     

    Do drugiego meczu Polaków na mundialu podchodziliśmy z nadzieją.
    Okazała się płona niestety. Ale kibicami będziemy do końca.

     

     

     

    Ostatni występ Polaków w mistrzostwach z Japonią oglądaliśmy w doborowym towarzystwie. Zwyciężyliśmy!
    Nie rozdzieramy szat i nie hejtujemy!!! Jesteśmy z Polską drużyną na dobre i na złe 🙂

     

     

     

     

    Urlop na Wyk auf Fohr

     

    Nasz krótki, ale intensywny urlop na Wyk auf Fohr  jest już historią. To była inauguracja letniego sezonu. Choć tym razem zdecydowaliśmy się na samolot, to podróż i tak trwała około 11 godzin (z lotniska w Hamburgu trzeba jeszcze podróżować dwoma pociągami i promem).

    Ale jak tu mówić o niewygodach podróży, skoro przed nami połyskujące Morze Wattowe, wyspy Halligen na wyciągnięcie ręki (podczas podróży promem), a nade wszystko niezwykłe zjawisko natury – przypływy i odpływy, które regularnie całkowicie zmieniają krajobraz, niczym za pomocą czarodziejskiej różdżki. Rozległymi wielokilometrowymi wattami odsłaniającymi podczas odpływów brązowo-zielone lepkie błoto można spacerować, a raczej taplać się w mazistym błocie. Podczas tych spacerów pod ubłoconymi stopami napotykać można rozliczne żyjątka: małże, kraby, wodne robaki, ślimaki i wiele innych stworzeń, o których istnieniu brodząc w morskiej wodzie nie mamy pojęcia.

     

     

    Z morzem Wattowym nieodłączne związany jest wiatr. Wiatr jest naszym słońcem mawiają tu mieszkańcy. Wykorzystywany jest on na niezliczonych farmach wiatrowych produkujących energię elektryczną.

    Rysiu obserwował uważnie, jak przystało na geografa, mijające krajobrazy, niepoliczlną ilość wiatraków, duże stada pasących się krów i owiec. Dla mnie to nie nowość (to moja blisko dwudziesta podróż w te strony). Czuwałam tylko, aby nie przysnąć i nie dojechać na Sylt, gdzie pociąg ma końcowy przystanek.

     

     

    Ostatni etap podróży. Blisko godzina podróży promem z Dagebul na Fohr. Za chwilę uściskamy się z Jolą i Klausem.

     

     

    Na horyzoncie widać wyspę Fohr do której zmierzamy…

     

     

    Willkommen auf Fohr! 

     

     

    Pierwszy dzień naszego pobytu wypadł akurat w moje urodziny. Z tej okazji Jola i Klaus zaprosili nas na śniadanie do kawiarni na Sandwall’u, gdzie w promieniach porannego słońca, podziwiając połyskujące w słońcu morze zainaugurowaliśmy świętowanie lampką szampana i obfitym pysznym śniadaniem.

     

     

    Potem spacer nadmorską promenadą i ochłoda w postaci zimnego napoju, czemu jak widać sprzyjały dobre humory.

     

     

    Tego dnia po wycieczce do Nieblum zaliczyłyśmy z Jolą rundę po sklepach. To dla nas, jak zawsze jedna z większych przyjemności, zwłaszcza jeżeli możemy robić to wspólnie.

     

     

    Wieczór spędziliśmy w Restaurant zum Walfisch był niezwykle przyjemny i zaskakujący za razem. Przypadkiem okazało się, że Gośka ma także urodziny! Bliźnięta w natarciu! Ode mnie Gosiu jeszcze raz wszystkiego co najlepsze i oczywiście p o w o d z e n i a  w wiadomej sprawie!!!

     

     

    Celebrowanie wyśmienitych dań serwowanych przez Klausa. Nasze podniebienia rozpieszczane były każdego dnia i zawsze szef potrafił nas czymś zaskoczyć. To był czas tylko dla naszej czwórki. Mogliśmy go miło i spokojnie spędzić razem. 

     

     

    Lunch w piękny upalny dzień w restauracji Namine Witt w Nieblum – miejscu iście bajkowym.

     

     

     

    Długie wieczory przeciągające się czasem do bardzo późna na koniec pracy (feierabend) w restauracji razem z całą polską załogą.

     

     

    Nasze spacery pięknymi uliczkami miasta. Każda inna i każda piękna. Małe skrawki ziemi przy domach wykorzystane do maksimum. Róże, róże, róże,  którymi Ryszard był oczarowany…

     

     

    I trochę nadmorskich klimatów…

     

     

    Kilka wspomnień z domowych pieleszy.

     

     

    Dwa kosy odwiedzały często nasz ogródek. Rano pełniły rolę budzików. Swoim mocnym głosem potrafiły obudzić nas przed czasem nastawionym w telefonie. Niezwykle utalentowani parkowi śpiewacy ustępują swym śpiewem jedynie słowikom. Najintensywniej koncertują o świcie i zmierzchu, takoż wieczorem mieliśmy znowu przyjemność słuchać ich koncertów. Ponieważ jesteśmy miłośnikami ptasich treli, była to dla nas nie lada frajda.

     

     

    Ostoja bocianów i kaczek wszelakich. Populacja bocianów na Fohr sięga od 20 do 30 młodych rocznie. Dorastają one w miejscowych gniazdach. Wiele bocianów z pomocą ludzi zimuje na wyspie. Część odlatuje. Niektóre z nich powracają na wiosnę.

     

     

    W parku rodzina kacza była obiektem naszego zainteresowania. Obserwowanie ich wzajemnych relacji (mamy, taty i kaczątek) bardzo nas bawiło. Tata, pięknie upierzony kaczor – pływał dostojnie po stawie dyskretnie obserwując czy nie ma jakiegoś zagrożenia dla jego stada. Pozostała opieka spoczywała na kaczce. Małe, jeszcze trochę niezdarne, podążały za nią krok w krok.

     

     

    No i jeszcze krótko o spacerach po sklepach, do których mój ukochany mąż, jak widać na fotkach, miał określony stosunek…

     

     

    Żegnamy się z Niksą i Wyspą. Do widzenia Kochani. Dziękujemy Wam za wszystkie chwile razem spędzone!

     

     

    Buty Leguano

     

     

    Nowatorskie buty Boso-Leguano wyprodukowane w Niemczech w formie dzianinowej skarpety z gumową podeszwą, aktywizują wszystkie mięśnie stóp. Podeszwa jest odporna na twarde i ostre podłoże. Testowałam zgadza się. Chodzenie w nich porównywalne jest do chodzenia boso. Te buty mają przeciwdziałać takim schorzeniom stóp jak: płaskostopie podłużne, spłaszczona stopa czy stopa koślawa.

    Polecam wszystkim borykającym się z problemami stóp. Ja takowe mam już od kilku lat dlatego nie wahałam się ani chwili przed kupnem tego skarpetkowego obuwia.

    Nie są to buty tanie, ale na utrudniające chodzenie bolące stopy naprawdę warto. Ja jestem bardzo szczęśliwa, że je mam i mogę sobie swobodnie po każdej powierzhni „chodzić boso”…

     

     

     

    Obiad w Łyśniewie

     

    Pierwsza sobota czerwca. Wypad do Łyśniewa do Folwarku Nemino zorganizowany i ufundowany przez Anitkę. Po drodze podziwialiśmy piękno Kaszub, czemu niewątpliwie sprzyjała przepiękna słoneczna pogoda.

    Kucharz serwujący dania kuchni polskiej i kaszubskiej zdał egzamin. A my wszyscy usatysfakcjonowani z podłechtanymi podniebieniami spędziliśmy ze sobą w rodzinnej i swojskiej atmosferze całe popołudnie. Spotkania rodzinne, choć nie tak częste jak by się chciało, z wiekiem cenimy sobie coraz bardziej. 

    Następne, także ściśle rodzinne spotkanie, na Linii u Boguszków ustalone zostało na 1 lipca. Trzymamy kciuki za ciepłą i słoneczną pogodę 🙂

    W drodze powrotnej zahaczyliśmy na chwilę o wieś Sierakowice słynącą z największej dzietności w Polsce. Miejscowość zadbana, pełna kwiatów.

    Zobaczyliśmy tu ołtarz papieski, który jest jedynym w całości zachowanym w Polsce. Przy tym ołtarzu w Pelplinie w dniu 6 czerwca 1999 roku odprawił mszę świętą Jan Paweł II. Po uroczystościach ołtarz powrócił do miejsca, gdzie go zaprojektowano, zbudowano i w bardzo dużej części sfinansowano. Autorem projektu jest Jarosław Wójcik, mieszkaniec Sierakowic. Ołtarz przedstawia rozpiętą sieć rybacką, którą podtrzymują dwa ptaki w locie.

    Zatrzymaliśmy się także na chwilę przy kamieniu z nutami kaszubskimi, który usytuowany jest w centrum Sierakowic. Nuty kaszubskie to jeden z podstawowych rozpoznawalnych elementów kaszubskiego folkloru. Pieśń jest wyliczanką, do której nieodzowne są rysunki. Śpiewane są kolejno trzy pięciolinie, z tym, że po dojściu do końca każdej z nich powraca się w odwrotnej kolejności do początku (w ten sposób z każdą kolejną zwrotką tekst piosenki wydłuża się). Fela, Jerzy i Rysiu, jako absolwenci kaszubskich liceów bez trudu poradzili sobie z tekstem i popisali śpiewem jak za dawnych czasów…

     

     

    Ciuchowy recykling

     

    Recykling w modzie. Tym razem wybór padł na stare dżinsy Rysia.

    Dżins ma w sobie to   c o ś !  Lubię wszelkie jego odcienie, przetarcia a nawet dziury…

    Śledzę od dłuższego czasu w necie pomysły na diy ze starych zużytych dżinsów. Pomysłów jest całe mnóstwo. Niektóre zaskakujące, ale wszystkie zachęcające do przemyślenia i naśladowania. Mam już w głowie kilka, ale tym czasem duża torba.

    Duża pojemna torba ze starych dżinsów  to mój pomysł i fason – realizacja niezawodnej Pani Irminy, dla której szycie zawsze było twórcze. 

    Haftowane motyle to moje dzieło. Zrobiłam je wiele lat temu. Haft wtedy był moją pasją. Każdy motyl wykonywany był z pojedynczej nitki muliny. To była naprawdę żmudna praca. Haft powstawał bardzo długo, ale pasja to pasja. Nie ma zmiłuj. Ta precyzja w hafcie pozwoliła teraz bez trudu je wyciąć i naszyć na torbie. Niewątpliwie torba z naszytymi motylami zyskała na wyglądzie i jest jedyna w swoim rodzaju, co dla mnie jest zawsze bardzo istotne.

    Torba z założenia miała być mocna i duża, która bez obawy pomieści oprócz oczywistych przedmiotów także w razie potrzeby większe zakupy.